LFX

Teraz

Wiecie, co uwielbiam w dzisiejszym świecie? Innowacyjność. W dwóch aspektach. Pierwszy jest dosłowny – naprawdę potrafimy wypracować wiele fajnych rozwiązań. Drugi to już czysta ironia i szydera z mojej strony – bo wiele z tych cudownych, nowych rozwiązań, jest znane od dziesiątek, setek, albo nawet i tysięcy lat. Tylko albo od nich odeszliśmy i zapomnieliśmy o tym że istnieją, albo ktoś próbuje je opakować w nowy papierek i sprzedać jako swój pomysł. A więc – zgodnie z tytułem wpisu – teraz opowiem Ci o jednej z takich „innowacji”, które znamy od tysięcy lat.

Zanim zaczniemy

Ale zanim przejdę dalej, mam prośbę. I wiem, że proszę o bardzo dużo. Na czas czytania tego wpisu, wycisz i odłóż telefon (chyba, że czytasz to na telefonie), wyłącz muzykę, film czy podcast w tle, spróbuj odejść od tego, co przez najbliższe kilka minut może Cię rozproszyć. Wiem, że pewnie nie da się usunąć wszystkich przeszkadzajek, ale ogranicz je, jak tylko możesz. Gotowe? To jedziemy dalej.

Jak trafiłem na temat

Po zamachach 11 września 2001 roku przeczytałem książkę „Prochy świętych. Afganistan, czas wojny” autorstwa późniejszego (w stosunku do czasu napisania książki) ministra Radosława Sikorskiego. Jedną z rzeczy, które utkwiły mi w głowie, było zderzenie autora – wtedy brytyjskiego imigranta – z miejscową kulturą w zakresie zarządzania czasem. Zarządzania, które się ograniczało głównie do stwierdzenia „Inszallah”, które można przetłumaszyć na nasze „jak Bóg da”. Kiedy wyjedziemy dalej? „Inszallah”. Za ile dojedziemy na nocleg? „Inszallah”. Kiedy na miejsce spotkania dojedzie nasz rozmówca? „Inszallah”. I tak dalej. Bardzo uderzył mnie też opis życia w kraju praktycznie pozbawionym elektryczności. Dzień zaczyna się ze wschodem słońca, a kończy z zachodem – nie ma potężnych reflektorów i mocnych żarówek, które pozwalałyby siedzieć nad swoim blogiem po nocach. Jeśli czegoś nie zdążysz w czasie dnia, to po zmroku tego nie nadrobisz. W zimie możesz zrobić mniej, bo i dzień krótszy, i jedzenia (a więc i siły) jest mniej. Wszystko dostosowane do aktualnej pory roku i dnia. Tak w latach 80 toczyło się tam życie.

Dzisiaj

Oczywiście, tamta książka opisuje coś, co działo się ponad 30 lat temu w dalekim kraju. Nijak się ma do Polski trzeciej dekady XXI wieku, gdzie siedzimy po nocach, bo w dzień nie wystarczyło nam czasu na zrobienie tego, co trzeba. Gdzie pijemy napoje energetyczne, żeby tylko dowieźć projekt i pokazać, że przecież damy radę bez problemu. Gdzie drobna gorączka nie powstrzyma nas przed pójściem do pracy. Gdzie siedzimy przed komputerem z telefonem w dłoni, bo na tyle wiadomości na raz musimy odpisać. Gdzie wiemy dokładnie, co będziemy robić za 18 miesięcy i 3 dni o 16:43, bo przecież ważne rzeczy trzeba odpowiednio zaplanować.

Jeśli to nie opisuje Twojej rzeczywistości, w sumie możesz pominąć resztę wpisu. Jedynie zejdź na dół tekstu i zapisz się na newsletter, bo następny tekst może być dla Ciebie ciekawszy.

Moją, niestety, w dużej mierze opisuje. A szczególnie mocno tęsknię za jedną rzeczą z tamtej („tamtej”, bo w pewnym stopniu już zanikającej) kultury. Parę razy już wspomniałem o nie przy różnych okazjach, ale teraz chcę poświęcić tej sprawie pełny wpis.

Chodzi o skupienie na bieżącej chwili. Albo, jak to zwykłem mówić, na „tu i teraz”. Na jednej rzeczy w danym momencie. Niektórzy nazywają to też po prostu „uważnością”, ale jakoś mi ten termin nie pasuje -.bardziej mi się kojarzy z przechodzeniem przez ulicę.

Teraz już pewnie wiesz, dlaczego prosiłem Cię o wyłączenie różnych rzeczy przed przeczytaniem tego tekstu.

Czy planowanie to coś złego?

Możesz teraz odnieść wrażenie, że uważam planowanie i trzymanie się planu za coś złego. Absolutnie nie. Wiele razy pisałem o roli marzenia, planowania i sprawdzaniu, jak te plany nam wychodzą, w życiu. Chodzi mi tylko o to, że zbytnie skupienie na tych sprawach może mi i Tobie utrudnić (albo wręcz uniemożliwić) cieszenie się chwilą bieżącą i wykorzystywanie okazji, które się nam co dzień nadarzają.

Odnieśmy to do realiów pola walki. Jeśli operator bierze udział w akcji bojowej, zawsze musi mieć „z tyłu głowy” cel operacji, jej ogólny plan, swoją rolę w zespole, rozkład budynku i tym podobne rzeczy. Ale gdy przekracza próg drzwi, to muszą dla niego istnieć tylko te drzwi i sektor, który ma zabezpieczyć. Tylko w ten sposób będzie mógł zauważyć odciąg ładunku wybuchowego ukrytego w futrynie lub szybko zareagować na przeciwnika w pomieszczeniu.

I tutaj okazuje się, dlaczego wcześniejsze planowanie było ważne. To, co operator ma „z tyłu głowy” pozwala mu podjąć szybką decyzję „tu i teraz”. Inną decyzję podejmie, jeżeli jest szturmowcem a inną, jeśli pełni w sekcji rolę sapera. Inaczej zareaguje na przeciwnika, jeśli priorytetem jest przejęcie budynku a inaczej, jeśli chodzi o uratowanie zakładników. Inaczej zachowa się, jeśli pomieszczenie jest „ślepe”, inaczej – jeśli przechodnie. Inaczej zadziała, jeśli idzie w grupie, a inaczej, jeśli sam poszedł sprawdzić ten pokój.

Ale równocześnie to, że w zupełnie innej części budynku są zakładnicy, nie pozwala operatorowi zignorować pokoju, na który się natknął w czasie dojścia do nich. Podobnie, jak nie może go rozproszyć myśl, że gdzieś daleko córka ma problemy w szkole.

Tak więc w mądrym życiu planowanie i życie chwilą są ze sobą powiązane. Plan i wizja pozwala podejmować lepsze decyzje w danej chwili. A skupienie na chwili obecnej – najlepiej wykorzystać czas, zauważyć nadarzające się okazje, i wprowadzać poprawki do planu możliwie jak najszybciej.

Jak budowano Jezuitów

W kwestii wykorzystania pojawiających się okazji, od kiedy w 2015 przeczytałem „Heroiczne przywództwo” Chrisa Lowney’a, cały czas pamiętam jezuicką zasadę, wprowadzoną już przez świętego Ignacego, żeby „żyć ciągle jakby z jedną nogą uniesioną”. Był to jeden z filarów, który pozwolił Towarzystwu Jezusowemu tak szybko zbudować sieć placówek na całym świecie.

Co ta zasada znaczy dla mnie dzisiaj? Po pierwsze – o czym też pisał św. Ignacy – brak przywiązań. Przy czym mam wrażenie, że współcześnie bardzo spłyciliśmy to stwierdzenie. Możesz zrobić teraz szybkie ćwiczenie, żeby to sprawdzić – wypisz na kartce 10 spraw (rzeczy, ludzi itp. – po prostu wszystko wrzuć do jednego worka), które ograniczają Twoją życiową mobilność. Przez które nie mógłbyś wykorzystać jakiejś okazji wymagającej nagłych i drastycznych zmian w stylu życia. A potem zajrzyj do następnego akapitu.

Gdy rozmawiam o przywiązaniach, większość osób mówi o tym, do czego jest przywiązanych. Rodzina, znajomi, alkohol, hazard, praca, kredyt…. chodzi o decyzje, które podjęli w przeszłości, a których konsekwencje wpływają na ich życie. I jest to prawdziwy rodzaj przywiązania. Żeby w pełni żyć chwilą obecną, trzeba umieć wyjść poza takie przywiązania i żyć w „wolności od”.

Ale święty Ignacy mówił też o drugim rodzaju przywiązania, z którego wychodzi się „wolnością do”. Chodzi o uzależnianie bieżących działań i decyzji od tego, co chcemy (a często tłumaczymy sobie, że tak naprawdę musimy) osiągnąć w przyszłości. I to jest dla mnie totalny kosmos, który stoi totalnie w poprzek tego, co wbijają nam do głowy od małego.

Bo dość naturalne jest, że chcę odnieść sukces w pracy, być dobrym ojcem, pisać fajnego bloga, być na starość zdrowym… przykłady możnaby mnożyć, a Ty najlepiej znasz wizje, które Cię wiążą. Duchowość ignacjańska mówi, że wszystkie takie pragnienia są dobre, ale… nie możesz pozwolić, żeby blokowały Ci wolność podejmowania decyzji „tu i teraz”. Bo możesz stracić przez to szanse na szczęście, którego po prostu nie zaplanowałeś.

Ponieważ czytasz ten tekst już dość długo, pokażę Ci „wolność do” na przykładzie właśnie mojego bloga. Gdy go zakładałem, myślałem o zasięgach, budowałem plany, jak zdobyć więcej czytelników, z czasem otwarłem stronę z ofertą współpracy (bo wszyscy blogerzy ją mają), dodałem cele związane z zapisami na newsletter. Gdy okazało się, że jestem z realizacją tych celów w lesie, wymyślałem nowe działania, próbowałem różnych rzeczy. I nadal nic mi nie wychodziło. Aż w końcu pewnego dnia pomyślałem „A może mam być po prostu niszowym blogerem? Może blogowanie ma być po prostu moim hobby, nie wchodzącym w sferę komercyjną? A jeśli zawsze już będę miał 1000 czytelników miesięcznie, to czy coś dla mnie się zmieni?”. Gdy szczerze odpowiedziałem sobie na ostatnie z tych pytań, że nie, że to wszystko będzie dla mnie OK, od razu zeszło ze mnie całe powietrze i po prostu zacząłem się cieszyć tym, co klepię na klawiaturze.

Inne przykłady braku „wolności do” to:

  • „Skoro jestem z nim/nią już tyle czasu (albo zaręczony/zaręczona), to przecież nie go/jej nie rzucę, żeby od nowa budować jakiś związek, chociaż nic już mnie z nim/nią nie łączy.”;
  • „Skoro już zdałem trzy semestry, to dokończę te studia, chociaż widzę, że chciałbym zajmować się w życiu czymś innym.”;
  • „Od dwóch lat ledwo wiążę koniec z końce w tym MLMie, ale tyle się nasłuchałem o wolności finansowej i niezależności od szefa, że nie będę szukać pracy na etacie, na pewno w końcu moja sprzedaż ruszy.”

Tak, jak wspomniałem – pewnie masz już w głowie parę wizji, które Cię wiążą. Żeby w pełni żyć chwilą, musisz posiąść także „wolność do”. Uwolnić się od wszystkiego, co „musisz” w przyszłości osiągnąć i zrobić. Dać sobie wolność od rzeczy, które dopiero być może się wydarzą.

Skoro już przy hiszpańskim jesteśmy…

… bo przecież święty Ignacy chyba mówił po hiszpańsku (poprawcie mnie, jeśli właśnie palnąłem historyczną gafę, skoro był Baskiem). Od dwóch lat uczę się hiszpańskiego. Mniej-więcej przez 15 minut codziennie, wykorzystując do tego aplikację na komórce. Bardzo mi się spodobał w tym języku przymiotnik „zmartwiony”: „preocupado”. Składa się z dwóch słów: „pre” – czyli „zanim” – i „ocupado” – „zajęty”. Idąc tym tropem „martwić się” to „być zajętym czymś, zanim to się stanie”.

Takie rozumienie „zmartwienia” jest dla mnie rewelacyjne. Bo zamartwianie się to właśnie bycie zajętym tym, co jeszcze się nie wydarzyło. Jakbyśmy mieli za dużo czasu na reagowanie na to, co dzieje się dzisiaj. Albo, jak to ujął Jezus (Mt 6, 34):

Nie martwcie się o jutro, bo dzień jutrzejszy zatroszczy się o siebie. Każdy dzień ma dosyć swoich kłopotów.

Znowu – nie chodzi mi o to, że trzeba radośnie krzyknąć „hakuna matata!” i nastawić się, że cała przyszłość będzie cukierkowa i różowa. Po prostu nie warto tracić czasu, snu i nerwów na jałowe rozmyślanie o tym, co złego może się przydarzyć. Planowanie – tak. Przygotowanie na kryzys – tak. Branie bieżących wyzwań na klatę – jak najbardziej. Ale nie trać czasu na kombinowanie co zrobisz, jak za dwa i pół roku przypadkiem powiesz coś głupiego konsultantowi w biurze obsługi klienta Twojego banku. Albo na to, kto jeszcze pamięta, jak zachowałeś się na przerwie pomiędzy historią a geografią w czwartek klasie podstawówki i kiedy komuś może o tym wspomnieć.

Brak kontroli

Gdy pierwszy raz zacząłem się zastanawiać nad takim „życiem chwilą”, pojawił się we mnie lęk. Chodziło o to, że przecież przez to stracę kontrolę nad swoim życiem. Bo przecież jak to – skoro zaplanowałem, że chcę zrobić ileś-tam rzeczy danego dnia, mam wszystko wbite w listę zadań i kalendarz, to jak tak nagle na przykład wytrzasnąć piętnaście minut na przeczytanie ciekawego artykułu, który akurat znalazłem w sieci i nie chcę go odstawić „na kiedyś”?

Mój lęk w dużej mierzy wynikał ze złego rozumienia, co to znaczy być protagonistą w swoim życiu. Ciągle uważam, że właśnie kimś takim ma być każdy z nas. Ale główny bohater przecież nie jest narratorem i nie musi wiedzieć wszystkiego. Odniosłem sytuację utraty kontroli do filmów akcji i zrozumiałem, że tak naprawdę nic nie stracę.

Weźmy takiego Jamesa Bonda (albo innego superagenta – podstaw swojego ulubionego bohatera), który musi się szybko znaleźć w odległym zakątku globu, bo geniusz zła zawiązuje tam spisek przeciwko ludzkości. W większości przypadków, główny bohater wcale nie chwyci sterów samolotu, żeby tam polecieć osobiście, ale wsiądzie do maszyny – rejsowej lub wojskowej – pilotowanej przez kogoś innego. I wcale nie oznacza to, że stracił kontrolę nad tym, gdzie i po co zmierza, prawda?

Czy warto?

Na to pytanie musisz już sobie odpowiedzieć sam. Za to powiem Ci kilka rzeczy, które zauważyłem u siebie w związku z nauką życia chwilą:

  • Wykorzystywanie nadarzających się okazji. Jednym z moich głównych problemów jest zafiksowanie się na celu, który kiedyś sobie wyznaczyłem. Czasem to pomaga, ale często wynika z tego brak „wolności do” i umiejętności zauważenia, że czasem ten cel się zmienił albo całkowicie zniknął. Przez to tracę czas, energię… no i odrzucam nadarzające się okazje, bo przecież muszę się skupić na celu.
  • Komfort i mniej stresu. Przyznam się, że jakoś tak ogólnie ostatnio żyje mi się spokojniej.

Od razu też powiem, że absolutnie w tym życiu chwilą dopiero raczkuję. Jeszcze dłuuuuga droga przede mną, aż będę mógł powiedzieć, że jestem pod tym względem naprawdę wolny i osiągnąłem jakąkolwiek równowagę.

Ćwiczenia, żeby zacząć

Już trochę spędziłeś czytając ten wpis, więc ćwiczenie zrób jutro rano albo wieczorem, gdy będziesz miał chwilę wolną.

Zrób sobie swój ciepły napój: kawę, herbatę, kakao – co lubisz. Wyłącz telefon, usiądź w spokojnym miejscu, chwyć kubek w ręce i powoli, bez pośpiechu wypij napój, skupiając się na związanych z tym odczuciach zmysłowych. Smakuj go. Czuj zapach. Patrz, jak wygląda i jak jest go w kubku coraz mniej. Czuj, jak jego ciepło rozchodzi się po Tobie i, o ile kubek będzie już miał mniej niż 60 stopni Celsjusza, cały czas trzymaj na nim ręce, żeby czuć temperaturę napoju. Gdy skończysz, po prostu wróć do swoich zajęć.

Drugie ćwiczenie, które uczy tego samego, wymaga Twojej ulubionej czekolady. Ułam jedną kostkę, usiądź spokojnie i ją zjedz czekając, aż sama rozpuści Ci się w ustach. Skoncentruj się na jej smaku i zapachu i nie rób nic innego, dopóki nie przestaniesz ich czuć.

A jeśli Ci się spodobało takie ćwiczenie, możesz je powtórzyć. Możesz też sięgnąć do książki „Kwadrans uważności” wydanej przez WAM. Jeśli ją kupisz klikając przez linki poniżej, wesprzesz moje blogowanie.

Co teraz zrobić?

Nie, nie będzie tutaj żadnego mądrego podsumowania z użyciem wielkich słów. Po prostu zajmij się tym, co teraz jest dla Ciebie najważniejsze. Tylko poświęć temu całą uwagę, zrób to w „wolności od” i „wolności do” i nie zamartwiaj się niczym w międzyczasie.

Teraz możesz się zapisać do newslettera. Dzięki temu nie będziesz musiał się martwić, czy przypadkiem nie czeka na Ciebie nowy wpis na moim blogu. A jeśli uznasz, że ogranicza to jakoś Twoją wolność, zawsze będziesz mógł zrezygnować z subskrypcji.

Zapisując się na newsletter wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych zgodnie z polityką prywatności w celu otrzymywania powiadomień o nowych wpisach i wydarzeniach związanych z blogiem. Nie będę Cię spamował. Będziesz mógł w każdej chwili zrezygnować z subskrypcji.