siekiera z okładki "Dzikie serce", zdjęcie:, tyler-lastovich-unsplash CC-0
LFX,  rozpoznanie

„Dzikie serce” – parę lat później

Są takie sprawy – książki, filmy, wydarzenia, gry – które kształtują naszą cywilizacje i na trwale zapisują się w pamięci społeczeństwa. A przynajmniej kształtują fragmenty naszej cywilizacji i są zapamiętywane przez grupy społeczne. Dla mnie i wielu moich znajomych, na przykład, świat nie był już nigdy taki sam po tym, jak zobaczyłem żółte litery „Star Wars” lecące po gwieździstym tle i usłyszałem „No, I’m your father!”. Albo po przeczytaniu monologu Vimesa o mieście w „Straż! Straż!” Pratchetta. Albo po pierwszej grze w „Rainbow Six”. Ale w sumie nie o wspomnieniach miałem, więc już przechodzę do sedna.


Dla części Kościoła w Polsce – i to większej, niż jest tego świadoma – takim wydarzeniem było wydanie 10 lat temu książki „Dzikie serce”. Znanej wcześniej z przynoszonych zza oceanu opowieści, że jakiś amerykański protestant mówi rewolucyjnego o duchowości dla mężczyzn. Sam przeczytałem ją pierwszy raz mniej-więcej sześć lat temu, a potem słuchałem (bo mam ją formie audiobooka) jeszcze dwukrotnie. W listopadzie dostałem od Wydawnictwa W Drodze nowe, uzupełnione wydanie i chciałem się z Wami podzielić moimi przemyśleniami z tego, jak je odbieram po sześciu latach drogi.

Co ciekawe, sam chciałem odnieść się do tej książki w pierwszym roku pisania bloga, ale jakoś nie mogłem sklecić tekstu przy moich ówczesnych normach… więc wreszcie nadrabiam temat:-).

Na wstępie – jeśli chcesz przeczytać „Dzikie serce” (albo będziesz chciał to zrobić, gdy dojdziesz do końca wpisu), poniżej znajdziesz porównanie cen książki w popularnych księgarniach. Kupując po kliknięciu w link z porównywarki, wesprzesz mój blog paroma groszami, za co będę wdzięczny. To tyle w temacie „grosza daj bloggerowi”.

Najpierw małe wprowadzenie dla tych, którzy w ogóle nie wiedzą, o co chodzi w książce Eldredge’a. W „Dzikim sercu”, wydanym pierwszy prawie 20 lat temu, autor stanął w poprzek ideologii gender i najróżniejszym trendom w społeczeństwie i powiedział, że mężczyzna nie będzie sobą, jeżeli… nie będzie mężczyzną. A żeby to zrobić musi uleczyć ranę, którą w sobie nosi, stanąć do bitwy o swoje serce i ją wygrać, uratować piękną, z którą spędzi życie. Wtedy dopiero może zacząć przeżywać prawdziwe przygody. Tak w skrócie. Poszczególne rozdziały prowadzą czytelnika przez kolejne kroki tej drogi.

Efektem wydania książki w Polsce było nagle przebudzenie się niektórych księży którzy odkryli, to, co genialnie podsumował ks. Piotr Pawlukiewicz: że dla faceta szczytem duchowości wcale nie jest trzymanie się w kółku za rękę i mówienie o swoich grzechach (najlepiej seksualnych). A za tym odkryciem poszła refleksja, że Kościół w Polsce (jak i z resztą na świecie) nie ma na początku XX wieku wielu sensownych propozycji dla mężczyzn. Na tej fali zaczęły powstawać grupy duszpasterskie stargetowane na naszą płeć. Taką grupą była na przykład Męska Strona Rzeczywistości – w której do „Dzikiego serca” domieszano parę myśli świętego Ignacego z Loyoli – w której działałem przez trzy lata i z której wyszła Ekstremalna Droga Krzyżowa. Część z tych inicjatyw ciągle działa, parę upadło, cały czas powstają nowe. A w praktycznie każdej z nich jednym z kluczowych słów jest „wyzwanie” – więc można powiedzieć, że echa „Dzikiego serca” brzmią do dzisiaj.

W międzyczasie po Eldredge’u przetoczyła się fala krytyki: że tak naprawdę popiera partiarchalny wizerunek macho, że wszystko dyktowała mu żona, że zaczął promować fajną ideę tylko po to, żeby oprzeć na niej swój biznes… Nie mnie oceniać, ile z tego miało sens. Na pewno faktem jest, że dla wielu osób ta książka była bardzo ważnym punktem kontrolnym na drodze do poznawania siebie. W tym dla mnie.

Jak już wspomniałem, pod koniec poprzedniego roku w Polsce ukazało się drugie – rozszerzone – wydanie książki. I przyznam, że sięgnąłem po nie z bardzo dużym zaciekawieniem. Po pierwsze zastanawiało mnie, jak bardzo jest zmieniona treść. I tu od razu odpowiem, że się rozczarowałem. Nie samym zakresem zmian co tym że… nie mam pojęcia, co się zmieniło. Jak wspomniałem – książkę słuchałem już kilka lat temu i po prostu nie jestem w stanie powiedzieć, co i jak zostało zmienione, których fragmentów zabrakło albo gdzie pan John coś dopisał. Mogę tylko powiedzieć, że generalna myśl jest taka sama, jak w wydaniu pierwszym. Jak już wspomniałem wyżej, wg Eldredge’a mężczyzna, żeby odkryć swoje serce, musi (w kolejności):

  • odkryć, że ma zadaną ranę i pozwolić Bogu ją uleczyć,
  • stanąć do bitwy o swoje serce ze Złym, grzechem, światem i swoimi słabościami,
  • ofiarować to serce kobiecie,
  • przeżyć życie jako przygodę.

Po drugie: zastanawiało mnie, jak ja odbiorę tę książkę z perspektywy paru dodatkowych doświadczeń na karku. Co ciekawe, po sześciu latach nadal najwięcej dla siebie znalazłem w rozdziałach o bitwie. I, co ciekawe, nadal za najważniejsze dla mnie odbieram dwa punkty jego przesłania. Pierwsze, że jesteśmy na polu bitwy, do której nikt nas nie przygotował:

https://www.instagram.com/p/B5rgljVnlEU/

Drugie: że zły duch chce, żebyśmy zapomnieli o jego wkładzie w nasze życie i o wszystko obwiniali siebie. Muszę się głębiej zastanowić nad tym, dlaczego popimo upływu lat nadal (a może znowu?) są dla mnie te dwie rzeczy.

Wracając do ogólnej treści – autor rozwija w książce wiele ciekawych (i potrzebnych moim zdaniem) tematów. Że wcale nie chodzi o to, żeby mężczyźni byli „mili”. Że jednym z najpopularniejszych błędów popełnianych przez mężczyzn jest poszukiwanie potwierdzenia swojej siły u kobiety. Że unikamy Boga-Ojca, bo nie potrafimy sobie poradzić z relacją z ojcem biologicznym. Że na siłę robimy z Jezusa kogoś grzecznego i odbieramy męską gwałtowność jako coś złego. Że mężczyzna nie może szukać w kobiecie przygody. Nie mówię, że z każdym z tych stwierdzeń trzeba się zgodzić, ale na pewno warto, żeby każdy facet o tym poczytał i zastanowił się nad tymi (i wieloma innymi) kwestiami.

Co jeszcze odbieram inaczej? Wiele szczegółów „technicznych”. O ile ciągle zgodzę się co do schematu uleczyć ranę – stoczyć bitwę – uratować piękną – przeżyć przygodę, to już nie przemawia do mnie cała otoczka surwiwalowa. To, że mężczyzna może odnaleźć swoje serce tylko w dziczy, uciekając z miasta. Albo że nie da się odkryć swojego męstwa, gdy siedzisz cały dzień w biurze. Ale wcale nie drażni mnie to dlatego, że już osiadłem i się zastałem, więc głupio byłoby mi się z tymi stwierdzeniami zgodzić. Gdy pierwszy raz sięgnąłem po książkę Eldredge’a, całkowicie rozumiałem jego podejście. Akurat parę lat wcześniej sam wszedłem w etap, w którym najłatwiej było mi znaleźć Boga w samotności poza miastem. Ale on minął i nauczyłem się, że mogę równie dobrze Go spotkać z kubkiem ciepłej herbaty w ręce, gdy siedzę na wygodnym fotelu. (No dobra, żartuję – nie mam wygodnego fotela.) Może po prostu każdy musi przejść przez etap „outdoorowy”. Może trzeba najpierw trochę przegonić swoje ciało, zobaczyć swoją siłę i doznać słabości, żeby nauczyć się wyruszać w wyprawy w dzikie rejony swojego serca z domu. Może bez poszukiwania Boga w ciemności, zimnie i na skraju swoich sił nie można odkryć, że On jest po prostu tuż obok. Podsumowując: sam sposób narracji nie przemawia do mnie po powrocie do książki.

Jest jeszcze jedna rzecz, która może rzutować na taki odbiór tego, jak pisze autor. Wraz z upływem czasu i poznawania Boga nabyłem uczulenia na twierdzenie, że ktoś poznał jedyny prawidłowy sposób na cokolwiek i trzeba robić tak, jak on. I to niezależnie od tego, czy mówimy o wierze, spotkaniu mężczyzny z Bogiem (czyli domenie „Dzikiego serca”), finansach, rodzinie, treningu czy dowolnym innym obszarze życia. Po prostu: jak ktoś mówi, że jego droga jest jedyną do sukcesu, to komuś takiemu zazwyczaj dziękuję. I sam staram się nie używać stwierdzeń „musisz”. Za mało wiem, żeby móc komuś tak powiedzieć.

Poza tym – i to przeszkadzało mi też przy pierwszym kontakcie z książką – cała książka jest taka… amerykańska. Co rusz pojawiają się kowboje, pick-upy, Góry Skaliste, Teksas, niedźwiedzie Grizzly i inne ikony amerykańskiego macho – chociaż autor twierdzi, że takowym nie jest. I znowu – to kwestia bardzo indywidualna i w pełni zrozumiała, patrząc na pierwotnych odbiorców.

Poza tym mógłbym powiedzieć, że wkurza mnie parę elementów w książce – jak np. uwielbienie autora do „Gladiatora” i „Braveheart” oraz parę szczegółów technicznych, które według niego są niezbędne do przebycia drogi. Mógłbym, ale… przecież tę książkę pisał żywy gość, który po prostu lubi co innego, niż ja, żyje w innym kraju i ma inne doświadczenia. I to świetnie, że patrzy na świat trochę inaczej. Więc nie, specyficzny światopogląd autora nie jest dla mnie wadą książki. Raczej wezwaniem, żebym spróbował popatrzeć na swoje życie z trochę innej perspektywy. Chociaż pewnie dobrze byłoby kiedyś z panem Eldredge’m usiąść i porozmawiać – wtedy bym mógł się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiałem.

To, że nie we wszystkich punktach zgodzę się z autorem nie zmienia faktu, że ciągle jest to dla mnie jedna z lepszych pozycji na temat męskiej duchowości dostępna na polskim rynku. Oczywiście, że przez te lata pojawiło się parę innych publikacji. Ja szczególnie sobie cenię nagrania o. Adama Szustaka OP wydane przez Malak i RTCK, cykl „snajperski” Fabiana Błaszkiewicza oraz „Męskie serce” o. Grzegorza Kramera SJ. Ale Eldredge, według mnie, najlepiej opisał fundament życia duchowego mężczyzny. Tak naprawdę w tej książce nie znajdziesz wielu wskazań praktycznych czy „operacyjnych” – po nie sięgnij do innych, które przed chwilą wymieniłem. Ale jeśli chcesz zrozumieć, dlaczego w Tobie (albo Twoim koledze/chłopaku/mężu/tacie/wujku/konkubencie…) budzą się właśnie takie, a nie inne pragnienia i dążenia – sięgnij właśnie po „Dzikie serce”.

No właśnie, kto w ogóle powinien sięgnąć po nowe wydanie „Dzikiego serca”? Jeśli czytałeś poprzednie wydanie, przepracowałeś je i nie masz żadnych problemów z tym, jakim mężczyzną jesteś – śmiało możesz opuścić tę pozycję na liście książek do przeczytania. Ale jeśli nie i jesteś facetem – według mnie warto, żebyś ją przeczytał. Niezależnie od tego, na jakim etapie życia jesteś, czy w ogóle wierzysz w Boga, czy jest Ci dobrze, czy źle i jakie masz plany na przyszłość. Bo możesz się z autorem w niektórych sprawach nie zgodzić (tak, jak ja), ale przemyślenie tej książki na pewno pozwoli Ci się dowiedzieć o sobie czegoś nowego i wprowadzić mniejsze lub większe korekty w kursie Twojego życia. A zaryzykuję stwierdzenie, że po przepracowaniu książki prawie na pewno uporządkujesz sobie parę rzeczy. Być może w ogóle odkryjesz, że masz serce i swoje pragnienia. Być może dowiesz się, dlaczego życie nie układa Ci się tak, jakbyś chciał. Być może zauważysz walkę, jaka się wokół Ciebie toczy i wreszcie do niej dołączysz. Być może zaczniesz być bohaterem, a nie statystą swojego życia. Może zauważysz, że Twoja żona po latach nadal jest piękna, tylko o tym zapomniałeś. Może uratujesz swój związek w krytycznej sytuacji. Może przypomnisz sobie, jak to jest czuć wiatr we włosach. Może pierwszy raz odważysz się na prawdziwą przygodę. Może jeszcze coś innego – bo jestem przekonany, że każdy tę książkę odczyta trochę inaczej.

A może stwierdzisz, że co będziesz coś takiego czytał i nikt Ci nie będzie mówił, czego brakuje Twojej męskości. Twój wybór, jeśli nie chcesz nic zmieniać.

Przy okazji: jeśli już czytałeś „Dzikie serce” (niezależnie od wydania), chętnie przeczytam w komentarzu, co myślisz o tej książce.

I na koniec jedna rzecz, która w „Dzikim sercu” mi się podoba – i jest chyba najlepszą rekomendacją, jakiej potrafię udzielić. A zarazem najbardziej mnie w tym wszystkim przeraża: gdy czytam tę książkę, cały czas przytakuję.

Tak przy okazji: jeśli lubisz czytać, zerknij także na te wpisy:

Jeszcze pozwolę sobie na chwilę szczerości: gdyby nie „Dzikie serce” i to, że w wielu miejscach nie do końca podobało mi sięto, co pisał Eldredge, prawdopodobnie o wiele szybciej zakończył bym tworzenie tego bloga. Ale piszę dalej. Jeśli chcesz śledzić to na bieżąco, zapraszam do dołączenia do odbiorców newslettera:

Zapisując się na newsletter wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych zgodnie z polityką prywatności w celu otrzymywania powiadomień o nowych wpisach i wydarzeniach związanych z blogiem. Nie będę Cię spamował. Będziesz mógł w każdej chwili zrezygnować z subskrypcji.

4 komentarze

  • Janek

    Cóż, z harcerstwem nie miałem nigdy nic wspólnego (poza okazjonalną współpracą), więc o Skautach Europy się nie wypowiem. Ale ogólnie to, co piszesz, ma sens.

    Gdy myślę o tym, co napisałeś wydaje mi się, że często w dzisiejszym świecie chłopcom brakuje dwóch rzeczy: tego wzoru mężczyzny, który ich wesprze i dobrego rozumienia, czym jest inicjacja. Że nie chodzi w niej o seksualne wybryki, kto może wypić więcej albo lepszy samochód. Tylko właśnie o odpowiedzialność.

  • Mateusz

    Mój odbiór tej książki po paru latach od jej przeczytania (nie oszukuję się – traktowałem ją jako mocny, jak nie jedyny drogowskaz, co w ogóle zrobić) też uległ znacznej zmianie. Istotą nie jest dzicz. Chodzi o proces inicjacji, który wprowadza chłopca w dorosłe życie mężczyzny, a dziewczynkę w dorosłe życie kobiety. Wiąże się to z uświadomieniem własnej godności i ciężaru odpowiedzialności, który trzeba na siebie wziąć w dorosłym życiu. Dobrze jest też dobrze przeżyć własną słabość, aby móc stawiać czoła wyzwaniom w przyszłości.
    Nadal z Eldredgem się zgodzę, że ten proces musi się odbyć w obecności już dojrzałego mężczyzny. Nie przekona się chłopca do podjęcia życiowego wyzwania bez pokazania, jak się kocha. Bo to wszystko jest wezwaniem do miłości Boga, bliźniego i pokornego przyjmowania siebie w miłości. Znajomy wraz z własnymi dziećmi działa w Skautach Europy. W ich ceremoniale jest opisany „obrzęd przejścia” – Wymarsz Wędrownika. Ten tekst jest mocny, jednak istotą nie jest sam obrzęd, tylko decyzja, która zostaje podjęta i przed którą nie powinno się cofnąć, jeśli chce się iść dalej.

    Wpadła mi w ostatnim czasie w ręce książka Karola Meissnera OSB „Wiara i płeć”. Dobrze układa te tematy w głowie.