koniec kreatywnosci, jr-korpa@unsplash, CC-0
rozpoznanie

Czy ludzka kreatywność się kończy?

Prawo nagłówków mówi, że skoro tak sformułowałem pytanie, to odpowiedź na nie brzmi „nie”. Z drugiej strony, skoro piszę o kreatywności, to odpowiedź powinna łamać prawo i brzmieć „tak'”. Zostawię Cię z tym poczuciem niepewności, a która wersja jest prawdziwa – dowiesz się, jeśli przeczytasz ten wpis. Oparłem go na obserwacji małego fragmentu kultury – głównie książek, filmów i gier – na którym zauważyłem, że w kwestii kreatywności coś się dzieje.


Informacja wstępna

To nie jest wpis sponsorowany – temat wybrałem sam. Za to wszystkie zamieszczone w nim linki zawierają afiliację. Jeśli kupisz książkę korzystając z nich, sprzedawca podzieli się ze mną prowizją rzędu 5%. Podaję głównie linki do serwisu z e-bookami i audiobookami, bo sam ostatnio najczęściej tak czytam. Jeśli chcesz kupić którąś z książek w dowolnym innym miejscu – śmiało, nie obrażę się.

Posłuchajcie, jak to kiedyś bywało…

Myślę, że wielu z Was pamięta czasy, gdy serwisy VOD w ogóle nie istniały. A jeszcze lepiej jeśli pamiętasz jak to było, gdy większość osób nie miało nawet telewizji kablowej czy satelitarnej. Główne problemy związane z oglądaniem telewizji w tamtych warunkach można było podzielić na cztery grupy:

  • „nic ciekawego dzisiaj nie leci”,
  • „jest coś ciekawego, ale dopiero późno w nocy”,
  • „puszczają dzisiaj same powtórki”,
  • „nic nie odbiera, bo jest burza albo sąsiad wierci”.

Żeby coś oglądnąć, trzeba było najpierw obejść problemy techniczne. Pamiętam jeszcze, jak oglądałem na wakacjach z kuzynami mistrzostwa świata w piłce nożnej. Żeby widzieć, co się dzieje na boisku, robiliśmy rotacyjne dyżury na balkonie – cały czas jeden z nas musiał trzymać antenę. bo inaczej telewizor nie odbierał. Jeśli ktoś już rozwiązał takie problemy techniczne, pozostawały jeszcze trzy: często ciężko było znaleźć dobry film lub serial, którego by się już nie znało. Między innymi stąd wzięła się tradycja świątecznego „Kevina” czy 'Szklanej pułapki’ albo „Czterech pancernych i psa” w wakacje (chociaż nie wiem, czy to nadal puszczają).

Gdy dorastałem, podobnie sytuacja się miała z książkami w osiedlowej bibliotece: niby było co czytać, a jednak nie. Nowości było jak na lekarstwo, a dobre książki były rozchwytywane i czasem ciężko było znaleźć coś ciekawego do poczytania. Doprowadziło mnie to do zebrania całkiem pokaźnej biblioteczki, która z czasem wylądowała głównie na akcji „Ciacho za ciacho” u krakowskich Dominikanów, gdy zacząłem mieć problemy z miejscem w mieszkaniu.

… ale po 20 latach XXI wieku jest lepiej, prawda?

Od tamtych czasów dużo się zmieniło. Oglądanie filmów przeszło totalną metamorfozę. Powstawały nowe kanały telewizyjne, grupowane przez kolejnych operatorów telewizji kablowych. Na drugi plan zeszły kina, wypożyczalnie kaset wideo przebranżowiły się na płyty DVD, a potem upadły, za to na pierwsze miejsce wysunęły się platformy VOD. Dostęp do tysięcy filmów i seriali dzisiaj kosztuje tyle, co 20 lat temu wypożyczenie dwóch kaset na weekend. Problem „nie ma nic ciekawego” zostało zastąpione przez „nie wiem, na co się zdecydować”.

Z książkami podobnie. Biblioteka krakowska pozbyła się wielu książek, żeby zapełnić wyremontowane przestrzenie nowymi pozycjami. Szczęśliwcy, którzy mogą pierwszego dnia miesiąca przyjść na otwarcie biblioteki, mogą nawet pobrać kod do czytania książek na czytnikach. Teoretycznie więc jedyne, co limituje teraz moje czytanie to czas i zmęczenie.

I wiesz co? Mam z tym jeden problem. Gdy korzystam z tych osiągnięć naszych czasów, często mam wrażenie, że:

… gdzieś to już widziałem

Zanim zacznę z grubej rury zastrzegę: wiem, że żaden statystyk nie uznałby próbki książek, które czytam ani seriali, które oglądam, za reprezentatywną. Pamiętaj, że wszystkie te rozważania to po prostu prywatne obserwacje. Bardzo dobrze, jeśli masz inne zdanie na ten temat. Śmiało możesz je opisać w komentarzu pod tym wpisem.

No, to lecimy z 10 muzą. Jako miłośnikowi opowieści sensacyjnych, chociaż momentami miałem dostęp do 5 platform VOD równocześnie, przez długi czas naprawdę ciężko było mi znaleźć coś, co przykułoby mnie do ekranu na dłużej. Większość filmów i seriali, na które trafiam, to dość płytkie opowieści przeładowane nieprawdopodobnymi akcjami. Oczywiście, są od tego wyjątki – bardzo podoba mi się „6 dni” czy „Fauda”. Ale ogólnie oferta serwisów VOD nie powala mnie na kolana.

Swego czasu bardzo ucieszyłem się, że Amazon przygotował nową ekranizację przygód Jacka Ryana. Sam serial całkiem mi się podobał (chociaż drugi sezon oceniam zdecydowanie niżej, niż pierwszy i trzeci). Poza jednym aspektem: nie ma nic wspólnego z Jackiem Ryanem, jakiego znam z książek. Rozumiem, że spadkobiercy Clancy’ego chcą pomnażać zyski z franczyzy, a producenci mogą łatwiej ściągnąć publiczność na znajomego bohatera (w końcu sam dlatego oglądnąłem serial), ale strasznie mnie to razi. Odinosłem wrażenie, że scenarzyści są zbyt leniwi, żeby wymyślić imiona i nazwiska nowych postaci (nawet nie przeszkadzałoby mi, gdyby je osadzili uniwersum stworzonym przez Clancy’ego – fani bez trudu wyłapaliby dobre nawiązania). Albo uważają, że publiczność jest za głupia i nie zrozumiałaby historii, gdyby nie przenieśli bohatera o 20-30 lat – bo oryginalny Jack zaczynał swoją karierę szpiegowską w latach 80 XX wieku. Mogli nawet wykorzystać w serialu postać stworzoną przez samego autora, aby kontynuować linię – Jacka Ryana Jr. Naprawdę uważam, że serial nic by nie stracił na żadnym z tych ruchów. A tak mam coś, co niby ogląda się fajnie, ale cały czas mam wrażenie, że bohaterowie nie są na swoim miejscu.

Albo hit młodzieży z ostatniego roku (teraz to się narażę:-) ): „Wednesday”. Czy zastąpienie jednej postaci z Rodziny Adamsów – tytułowej bohaterki – dowolną inną wpłynęłoby na fabułę lub odbiór serialu? Według mnie nie, bo grupa docelowa prawdopodobnie nie zna szczegółów oryginału. A tak znowu mam wrażenie, że ktoś był leniwy i osadził biedną Wednesday w świecie komórek, z którym bohaterka sprzed kilkudziesięciu lat nie miała nic wspólnego.

Wracając do Clancy’ego, franczyza Jacka Ryana jest też kontynuowana na papierze przez różnych autorów. Ostatnia część miała nawet miły dla mnie aspekt w postaci fragmentu akcji w Polsce (chociaż chyba żaden lokalny wydawca nie zdecydował się jej przetłumaczyć, a obraz naszego kraju jest bardzo stereotypowy). Za to książka z perspektywy czasu jest dla mnie płytka i bez polotu. No i jak policzyć, to Jack Ryan senior siedzi na fotelu Prezydenta USA o wiele dłużej, niż przewiduje tamtejsza konstytucja. Więc znowu odnoszę wrażenie, że bardziej jest to losowa historyjka z wrzuconymi sławnymi imionami bohaterów, żeby się lepiej sprzedawała.

Jedyna niezmienną rzeczą jest brak zmian

Żeby nie tylko zrzędzić na obecne czasy, muszę oddać obecnym czasom sprawiedliwość i przyznać, że dokładnie tak samo było 30 lat temu. Autorzy i producenci zawsze byli mistrzami w odgrzewaniu starych kotletów. Tak po prostu od wieków działa sztuka i w pełni to rozumiem. Po prostu bardzo nie podoba mi się „uwspółcześnianie” bohaterów i uważam, że lepszym rozwiązaniem jest wprowadzenie nowych do uniwersum.

Zawsze też w takim morzu powtarzalnych fabuł i stereotypowych bohaterów można było znaleźć prawdziwe perły, więc na koniec napiszę o…

Najbardziej kreatywna seria, jaką przeczytałem w 2022

Dla mnie takim odkryciem w 2022 roku była seria Micka Herrona o „kulawych koniach” która zaskoczyła mnie kreatywnym podejściem do tematu powieści szpiegowskiej.

Od dłuższego czasu zastanawiało mnie jak to jest, że w książkach i filmach szpiedzy zawsze działają w świecie szybkich samochodów, drogich hoteli i wykwintnych restauracji. Częściowo na moje niezadane pytanie odpowiedział Kafir w „Hajlajfie”, ale ciągle czułem, że gdzieś jest ciemna strona szpiegowskiego księżyca. Mick Herron w swoich książkach zorganizował mi po niej wycieczkę i pokazał agentów MI5 którzy nie mogą sobie pozwolić na kredyt hipoteczny, a po pracy z rzadka wychodzą do taniego pubu w okolicy. Nie ma tam też bohaterów bez peleryny, którzy przebiegłością zdobywają strzeżone informacje, bystrością umysłu rozwiązują intrygę i pewną ręką likwidują złych gości. Możemy za to śledzić losy agentów, którzy za swoje wpadki zajmują się się bezsensownymi zadaniami i marzą o powrocie do świata wielkiego wywiadu. Nad nimi autor umieścił rewelacyjną postać Jacksona Lamba – szefa, pod którym nikt nie chciałby pracować, ale jednocześnie lidera, którego każdy chciałby mieć. I chociaż zwykle na końcu jest pewien aspekt happy-endu, to zdecydowanie wynika to bardziej ze szczęścia i zbiegu okoliczności, a nie finezji „kulawych koni”.

Seria składa się z czterech książek, które polecam czytać w kolejności wydania:

Sam już czekam na piątą część cyklu – „Londyńskie zasady” – chociaż mam świadomość, że pewnie niedługo autorowi wyczerpią się świeże pomysły.

Dla pełnej przejrzystości dodam też, że jedna z koleżanek uważa, że językowo książki są bardzo słabe (może to być kwestia oryginału lub tłumaczenia). Sam dopiero przy czwartej części stwierdziłem błędy stylistyczne, które utrudniają mi czytanie.

Dwie pierwsze książki doczekały się całkiem niezłej ekranizacji przez Apple TV, chociaż producenci chyba trochę przestraszyli się zamysłu autora i w kluczowych momentach zaczęli robić z agentów Slough House bohaterów. Ale poza finałami serii, serial ogląda się po prostu dobrze.

Co poza tym czytam?

Nie jest tak, że czytam albo Clancy’ego, albo Herrona. Cały czas wychodzą dobre i bardzo dobre książki, tylko trzeba do nich się dokopać w morzu nowości. Bardzo podobała mi się seria NielegalniNiewierniNieśmiertelni Vincenta V. Seversliego (z okropnym serialem na podstawie pierwszych części). Dalsze książki z serii zaczęły być dla mnie powtarzalne, ale „Plac Senacki 6 PM” odświeżył wizerunek autora w moich oczach. Wciąga mnie co druga książka z serii o Cormoranie Strike’u J.K. Rowling (z genialnym serialem na ich podstawie, który jedynie zbyt skraca fabułę) i jedynie w ostatniej części nie odpowiada mi starodawny obraz internetu. Jakieś dziesięć lat temu bardzo szybko pochłonąłem oryginalną trylogię Millenium Larssona (tutaj o ekranizacjach wolę nawet nie wspominać….). Więc cały czas coś na rynku się dzieje.

No i, co może najważniejsze, to wszystko kwestia gustu. Jeśli czytasz, oglądasz, słuchasz, grasz w to, co Ci się podoba i masz z tego frajdę – to jest najważniejsze! Jedyne zagrożenie jest takie, że im więcej wchłoniesz, tym więcej powtórzeń będziesz widział w nowych pozycjach, po które sięgniesz.

Więc jak będzie z tą kreatywnością?

No i co mam teraz powiedzieć… będzie dobrze!

Będzie dokładnie tak, jak za czasów mojej młodości. A wtedy było tak, jak za czasów moich rodziców. Czyli właśnie dobrze. Młodzi ludzie sięgając po kulturę masową często nie potrafią rozpoznać, kim z przeszłości inspirował się autor i kopiowanie motywów im nie przeszkadza. Jeśli ktoś zaczął przygodę z Jackiem Rynem od serialu nie będzie mu przeszkadzało to, że postać ma się nijak do tej granej przez Harrissona Forda w 1992 (czy 1993?). Koneserzy zawsze znajdą coś dla siebie, a tacy ludzie jak ja – szukający rzeczy podobnych do tych, które poznali kiedyś – muszą tylko trochę poszukać (co jest teraz bardzo łatwe) albo wykorzystać to, że wiele szczegółów filmów i książek już zapomnieliśmy. A jeśli ktoś będzie chciał wymyślić coś nowego, nikt mu tego nie zabroni.

Moje wpisy nie są książkowymi przykładami kreatywności, ale jeśli dobrze czytało Ci się ten tekst, może zaciekawią Cię też inne? Zapisz się na newsletter, żeby żadnego nie przegapić.

Zapisując się na newsletter wyrażasz zgodę na przetwarzanie Twoich danych osobowych zgodnie z polityką prywatności w celu otrzymywania powiadomień o nowych wpisach i wydarzeniach związanych z blogiem. Nie będę Cię spamował. Będziesz mógł w każdej chwili zrezygnować z subskrypcji.